Nie rozczulają mnie ani małe rączki ani stópki; ani złote kędziorki ani nieporadne rysunki i pierwsze kroczki. To, co mnie rozczula to małe krzesełka. Od razu miękną mi nogi, pięść się luzuje, a główka bezwiednie przechyla na bok. Pragnę ich, skupuję, wypatruję i znajduję.
Za chwilę krzesełko polskiej produkcji, na którym ze dwieście lat temu siadywał mój mąż, poddane nieinwazyjnej renowacji, polegającej na wzmocnieniu konstrukcji i dodaniu nowej tapicerki. Nowa jest z perforowanej skóry w kolorze śmietanowym, zwanej pieszczotliwie skórką-dziurką. Na spodzie siedziska zostawiłam oryginalna kratę, z jakiej prawdopodobnie byli uszyci przyjaciele Misia Uszatka. To na wypadek, gdyby mój mąż miał kiedyś odbyć psychoanalityczna podróż do przeszłości.
Następne krzesełko zauważył na śmietniku mój trzyletni wówczas syn. W mig zaskoczyło i było wiadomo, że już zawsze będą razem. Radziecka produkcja z lat sześćdziesiątych, smukłe i z polotem. Zostało gruntownie wyczyszczone i wyposażone w cienką poduszeczkę.
Takich krzesełek mam osiem. Dostałam z remontowanego przedszkola. Niektóre miały na oparciach fiszki z imionami ostatnich użytkowników, zapamiętałam Renatkę i Piotrusia. Palec pod budkę, komu sie główka na bok nie odchyla z rozrzewnieniem. Krzesełka czekają, aż zajmą się nimi szybkie i bezwzględne ręce Pana Marka. Potem albo wchłonie je Allegro albo przyjmą liczni rozmnażający się przyjaciele.
A jeśli masz plik $ i trochę czasu, polecam odmęty Etsy.com. Można tam złowić prawdziwe perełki, dziecięce krzesełka, które mają po kilkadziesiąt lat, nierzadko spod ręki wielkich projektantów. Dzieci tego nie docenią, no jasne, ale to nie przeszkodzi im nasiąkać, nasiąkać, nasiąkać..