Niedawno brałam udział w wydarzeniu pozornie związanym z promocją designu, o tyle ciekawym, że dało się na nie nabrać kilkaset osób: garść blogerek wnętrzarskich, kilku sponsorów, zbłąkani spacerowicze, znajomi znajomych i chyba nawet sami organizatorzy. W halach mogących pomieścić tyle, co tuwimowoska lokomotywa pokazano jakieś ochłapy wystaw, zalążki tematów, duuuuużo powietrza oraz imponujące echo. Przez cały czas pobytu w Soho cisnął mi się na usta szlagier My heart is a ghost town.
Uważam, że na Mińskiej 25 popełniono zbrodnię. Polegała na wykorzystaniu nośnego słowa DESIGN do zorganizowania trupa wystawy rzeczy. Po prostu rzeczy; czasem zaprojektowanych, jak na przykład krzesła Paged, a czasem nie. Tych nie wymienię, dość już hejtu jak na jeden post. Wystawa nie miała absolutnie żadnej myśli przewodniej, żadnej idei, była po prostu nieskalana ręką kuratora; żadnych opisów , nic, tylko echo rodem z westernowych opuszczonych miast.
Nie był to jednak zmarnowany czas. W towarzystwie kilku blogerek brałam udział w aukcji na rzecz Fundacji Piękne Anioły. Dochód ze sprzedaży przedmiotów użytych w naszych stylizacjach trafił na konto Fundacji, która zajmuje się urządzaniem pokojów dziecięcych dla gorzej sytuowanych rodzin. Jasne, że podręczniki i proszek do prania to potrzeby pilniejsze niż tapeta w groszki. Jeśli jednak doceniasz rolę posiadania własnego kąta, dbania o własne miejsce, oswajanie przestrzeni itd.itd.itd , kliknij TU i zobacz jak to działa.
Powyżej zdjęcia dwóch z naszych ustawek, powstałych dzięki sponsorom, których gorąco pozdrawiam i zachęcam do dalszych działań.
Pozostając w westernowym klimacie Ghost Town wnoszę na plan czarną planszę, którą dedykuję organizatorom.