Podobno Azja istniej gdzieś. Lecz z moich okien nie widać jej.
Nie byłam na wczasach w Tajlandii, nie jadam sushi, pałeczki wypadają mi z rąk. Moje kontakty z Azją są chłodne. Mam jednak kilka przedmiotów, bez których mój dom nie byłby sobą. A są na wskroś azjatyckie.
Pierwszy to kicia naganiająca łapką szczęście. Rozglądam się po domu: wszyscy szczęśliwi, to znaczy, że działa bez zarzutu. I, co najlepsze, nigdy nie przestaje, bo ma baterię słoneczną.
Jej zdjęcie posłużyło nam za tło neonu, który znalazł nowy dom najszybciej ze wszystkich. Każdego, kto nie zna tematu zapraszam na www.dolceluce.org
Mam też kalendarz-zrywkę, prezent od klienta z wietnamskimi korzeniami. Jest jak zegarek z czasów Pierwszej Komunii- pokazuje wszystko, z trudem znajduję na nim drobny Saturday z boczku, ale bardzo go lubię.
Mam jeszcze bawełniane kule, które dostałam od przyjaciół z ich azjatyckiej podróży. Poprzednie, które mi podarowali zdewastowałam. Są wyrozumiali i przywieźli mi nowe. Wiem, że sprzedają je wszystkie sklepy, które mają w nazwie „decor” lub „loft” lub człon „scandi…”. Ale ja chełpię się tym, że przyjechały do mnie w znajomej walizce i kosztowały tyle, co miska ryżu.