Uwielbiam warszawskie mieszkania z lat pięćdziesiątych. Trochę czuć w nich jeszcze przedwojenny sznyt, a trochę już gospodarkę niedoborów: dość wysokie sufity, spore okna, dębowa jodełka, białe drzwi, wbudowane szafki licznikowe, ale też liche wykonanie i skąpa elektryka- to znaki rozpoznawcze tego stylu.
Kiedy takie mieszkanie wpada do pracowni, raduje się cała załoga, choć wiadomo, że kłopotów będzie moc, a budowlanka będzie zaskakiwać na każdym kroku. Kilkucentymetrowe różnice w wysokości posadzek, szmaty wmurowane w ściany, trzcinowe maty spadające nagle z sufitu, czy stropy na szynach tramwajowych- to klasyki tego okresu. Szczęśliwie na Ochocie obyło się bez takich niespodzianek, ale początek wyglądał przerażająco. Czyli tak, jak lubimy 🙂
No to zobaczcie teraz, jak się z tym uporałyśmy, mając co prawda skromny budżet, ale za to zaufanie i odwagę właściciela.
- pokój dzienny z aneksem kuchennym
- sypialnia
- mikrobiuro wydzielona w przedpokoju
- łazienka, o której będzie jeszcze w osobnym wpisie
Założenia do projektu były takie:
- mieszkanie od samego początku przeznaczone do wynajęcia
- przewalamy funkcję, żeby jak najwięcej wycisnąć z zastanych metrów kwadratowych
- zachowujemy ile tylko się da
- budżet: wiadomo, jak to pod wynajem, czyli rozsądnie, z naciskiem na IKEA i JYSK, ale bez histerii.
Zobaczcie co piszą o naszym niebieskim mieszkaniu Magda z Wnętrza Zewnętrza i Elle .